ciąża

Przygód ze służbą medyczną ciąg dalszy

Można dostać kręćka. Jedna ciąża, dwóch lekarzy ginekologów, sprzeczne informacje. Ech. Byle do końca.
Tydzień po pobycie w szpitalu na oddziale patologii ciąży miałam kontrolną wizytę u pani ginekolog, która na ten oddział mnie przyjęła. Wizyta odbyła się w przychodni, gdzie poznałam ją całkiem niedawno.
WIZYTA NR 1
Podczas wizyty pani doktor sprawdziła tętno płodu takim małym aparacikiem, sprawdziła moje ciśnienie (jak zwykle niziutkie), kazała się zważyć  i zbadała mnie na fotelu.
I tu informacja – strzał – „szyjka się otwiera”.
Otwiera, czyli młody wyrywa się na świat??
Nie zabrzmiało to dobrze.
Reakcja lekarki też wskazywała na to, że temat jest poważny i zapytała czy będziemy mogli zainwestować w progesteron w postaci żelu (Crinone) na najbliższe dwa tygodnie. Bo to jest „lepsze od Luteiny i Duphastonu”, a teraz „trzeba działać szybko”. Powiedziałam, żeby wypisała receptę, a w domu podejmiemy decyzję.
Wypisała też skierowanie na USG położnicze, bo W GABINECIE LEKARZA GINEKOLOGA w tym centrum medycznym NIE MA USG.
Dopytałam jeszcze czy powinnam leżeć, czy mogę zrealizować plan krótkiego wyjazdu na festiwal muzyczny – dostałam zgodę „byle nie skakać i dużo odpoczywać na leżąco”. To mogłam sobie zapewnić.
Z gabinetu wyszłam z poczuciem, że jest trochę nieciekawie, zagrożenie przedwczesnym porodem jest coraz bardziej realne, na koszty prowadzenia ciąży patrzę z rosnącą obojętnością (już od dawna pokrywamy je z oszczędności), a do tego nie jestem w stanie pojąć jak to możliwe, że lekarz ginekolog nie ma w gabinecie USG! A szczególnie teraz, kiedy wizyty są i będą częstsze, wydaje mi się to totalnie absurdalne!
Poprzednia lekarka czasem „wkręciła” mnie do zabiegowego, ale też przez to, że widziałam się z nią w dwóch innych klinikach nie odczułam tak tego absurdu.
W domu zdecydowaliśmy z mężem, że zakupimy kolejny lek, bo przecież chodzi o życie naszego synka.
Teraz żałuję, że od razu nie skonsultowałam się w tej sprawie z drugim lekarzem, tym „ogarniającym mutacje MTHFR i PAI-1”, który bardzo wzbudził nasze zaufanie. MIAŁ W GABINECIE USG:) i wiedział, że chodzimy też do wspomnianego centrum ze względu na pakiet z pracy i m.in. szereg badań w cenie. A że błędem był brak tejże konsultacji dowiedziałam się tydzień po wizycie u pani w centrum.
WIZYTA NR 2
Zanim lekarz mnie zbadał powiedziałam o tym czego się dowiedziałam – o otwierającej się szyjce, o żelu z progesteronem. Lekarz zrobił wielkie oczy i zapytał na jakiej podstawie pani doktor tak orzekła. Był w szoku, że nie robiąc mi USG wydała taką opinię i stwierdził, że „gdyby szyjka się otwierała to już bym była po porodzie”
YYYYYYYyyyyyyy
Na temat Crinone wypowiedział się dość krytycznie mówiąc, że to nie jest lek rekomendowany przez Polskie Towarzystwo Ginekologiczne i że on go nie zna i nie zapisuje pacjentkom.
Po badaniu na fotelu oraz USG potwierdził, że szyjka jest nadal miękka, co obserwujemy od naszego pierwszego spotkania, ale w dalszym ciągu ma bezpieczną długość (27mm w najcieńszym miejscu) i jest zamknięta.
W rozmowie odniósł się też do zalecenia pani doktor dotyczącego podania mi w szpitalu sterydu na rozwój płuc dziecka. Według niego nie było wskazań medycznych, bo szyjka macicy nie miała 25 mm, a dopiero taka długość jest wskazaniem. Ze zrozumieniem podszedł do tego, że oprócz wizyt u niego korzystamy z usług centrum, ale orzekł, że nie może być tak, że pacjentka jest prowadzona i leczona przez dwóch lekarzy, których zalecenia są nieco rozbieżne.
Sama o tym zresztą doskonale wiedziałam, co przyznałam w gabinecie – ta sytuacja powoduje chaos w mojej głowie i niepotrzebne spiny.
Podczas wizyty zgłosiłam też, że ostatnimi czasy bardzo twardnieje mi brzuch i czuję, jakby się napinał. Przykazał  podjechać do szpitala na zapis KTG i trzy razy dziennie brać magnez.
W szpitalu byłam, KTG mi zrobiono, zapis wzorowy, bez skurczów mięśni macicy.
CO DALEJ?
Reasumując, w gronie lekarzy zaangażowanych w naszą ciążę ostał się li i jedynie jeden młodzieniec i żywię nadzieję, że z nim dotrwamy do końca, a kto wie czy nie wylądujemy na porodówce w szpitalu, w którym pracuje.
Choć nadal wpisujemy w excelowy arkusz wszystkie wydatki i kategoria ZDROWIE puchnie, zdecydowaliśmy z mężem, że odpuszczamy ostatecznie centrum medyczne, a wszystkie wizyty i badania, które pozostały do zrobienia opłacamy sami. Bogu niech będą dzięki za to, że mieliśmy z czego oszczędzać. Jestem trochę zła na siebie, że w ogóle „kombinowałam” z tym centrum. Trzeba było od razu po decyzji, że rozstajemy się z pierwszą lekarką znającą temat moich mutacji przejść płynnie pod skrzydła drugiego lekarza, który także mutacje ogarnia. Ale mądry Polak…
W międzyczasie okazało się, że ZUS przelał na moje konto za niską kwotę zasiłku za jeden z okresów, kiedy prowadziła mnie jeszcze pierwsza lekarka. Czemu? Pomyliła się wystawiając elektroniczne L4 i zamiast litery „B” na zwolnieniu, oznaczającej ciążę i 100% z należnej kwoty, wpisała „A” i 80% zasiłku. To dla mnie spora różnica. Kiedy już, po długiej rozmowie z panią z ZUSu udało się ustalić co się podziało i otrzymaniu informacji, że teraz pani doktor musi anulować tamto L4 i wystawić nowe albo napisać dla ZUSu zaświadczenie, że w konkretnym okresie byłam w ciąży – natychmiast napisałam do lekarki. Na początku – echo. Kilka dni później – echo. W końcu odpisała, że jest na urlopie i wróci wtedy i wtedy. Odczekałam dzień czy dwa po tym urlopie i wysłałam kolejną wiadomość. Echo. I znów echo. Więc zadzwoniłam do kliniki, z której to L4 poszło, ale pani rejestratorka powiedziała, że nic nie może zrobić i ewentualnie mogę podać jej swoje nazwisko, nr zwolnienia a ona za kilka dni, kiedy pani doktor przyjmuje, przekaże, że dzwoniłam. Ech. Ostatecznie przypomniałam się lekarce jeszcze raz i dostałam informację, że w rejestracji czeka na mnie zaświadczenie. Uff. Pozostaje dostarczyć je do ZUSu i czekać na wyrównanie zasiłku.
Mam nadzieję,  że to koniec nieoczekiwanych przygód i teraz radośnie i w spokoju doczekamy do terminowego rozwiązania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *