życie

Już wiem jak wygląda wizyta u psychiatry

„Nigdy nie sądziłam, że…” – ta fraza coraz częściej pojawia się na moich ustach.
Dzisiaj będzie o mojej pierwszej w życiu wizycie u psychiatry, na którą zapisałam się z własnej, nieprzymuszonej woli.
Akcja była dość szybka. Na początku grudnia trafiłam do internistki z poczuciem ogólnego połamania. Nie byłam obłożnie chora, ot drobne drapanie w gardle, lekki katar. Nie soma jednak była w złej kondycji a psyche. Powiedziałam lekarce szczerze, że chwilowo boli mnie życie i nie mam woli do wmawiania sobie, że jest OK. Standardowo, jak na ostatnie miesiące, upatrywałam przyczyny w pracy i regularnym (od września) niedosypianiu z powodu wieczornych sesji szykowania posiłków na kolejny dzień. Dieta rotacyjna jest wymagająca. Ale czego się nie robi dla zdrowia?
Młoda kobieta powiedziała, żebym została w domu, odpoczęła od wszystkiego, robiła miłe rzeczy i odsypiała ile trzeba. Dostałam zwolnienie na dwa tygodnie bez konieczności leżenia.
Tego samego dnia spotkałam się z R., moją przyjaciółką, dla której kilka miesięcy temu pracowałam aktywnie, jednak od czasu diety moja działalność sprowadziła się do doprowadzenia do końca rozpoczętych spraw.
Po wysłuchaniu wszystkich argumentów, jakie zwykłam podnosić mówiąc o pracy, o konieczności zarabiania na suplementy, badania i wizyty u lekarzy, o tym, że może już wkrótce będziemy mogli znów starać się o dzidziusia i że rzucanie pracy nie jest mądre, a szukanie nowej nie sprawi, że zyskam czas na sen, którego mam deficyt R. stwierdziła, że najlepiej byłoby, gdybym mogła przedłużyć zwolnienie. Wówczas poniosę wprawdzie koszt obniżonego wynagrodzenia, jednak jest on i tak niższy niż przy połówce etatu, która w dłuższej perspektywie również nie jest rozwiązaniem idealnym.
Tylko jak to zrobić uczciwie?
Dzień później rozmawiałam z kolegą, który od kilku tygodni dysponuje sporą ilością wolnego czasu. I tak od słówka do słówka pożegnałam go trzymając w dłoni numer telefonu do jego lekarki, która jest wyczulona na mobbing w pracy czemu daje wyraz wypisując mu L4 co dwa tygodnie.
Czy ja się czuję mobbingowana i z tego powodu nie potrafię z radością chodzić do pracy?
Nie.
Co „gorsze”, mój szef bardzo ceni sobie moją pracę, lubi mnie i już dwukrotnie próbował mnie awansować (z różnych powodów skutecznie odmawiam). Szkopuł tkwi jednak w tym, że to wyjątkowe zachowanie względem mnie (które według moich standardów powinno być normą) nie dotyczy sporej części moich współpracowników, co mnie boli. Słabe psychicznie jednostki mają niefajnie, a mnie jest z tym źle.
I jeszcze parę rzeczy mnie w pracy dobija, ale nie czas i miejsce na to.
Zadzwoniłam. Umówiłam się z determinacją podobną, jak w kwietniu, gdy spotkałam się z psychologiem.
O ile pierwotnie moim celem było uzyskanie przedłużenia zwolnienia, o tyle postanowiłam wykorzystać spotkanie z psychiatrą, żeby po prostu porozmawiać o tym, co mam w głowie i sercu. Pozwolić komuś popatrzeć na mnie z perspektywy obcej osoby, specjalisty od różnych problemów, kogoś, kto podobnych do mojej historii słyszał setki i będzie mógł wskazać jakiś kierunek działania.
Do gabinetu przyjechałam odpowiednio wcześniej, uprzedzona, że w poczekalni się CZEKA. Długo się czeka. A nawet bardzo długo się czeka. Przekonałam się o tym siedząc w, nie za wielkim, pomieszczeniu, wespół z innymi towarzyszami niedoli, prawie pięć godzin.
Dzięki Bogu zabrałam z sobą wałówkę, książkę, odtwarzacz muzyki i słuchawki. Te ostatnie okazały  się wybawieniem – w poczekalni był telewizor, a w nim nieprzerwana seria odcinków „Dlaczego ja?”, „Trudne sprawy” i innych takich. Dramat.
Stwierdziłam, że jeśli ktoś tu przyszedł względnie zdrowy, a przez kilka godzin patrzył i słuchał tych treści, to NA PEWNO wyszedł innym człowiekiem.
Nienachalnie, jednak z ciekawością, raz po raz zerkałam na pacjentów. Kto jest „klientem” gabinetu psychiatrycznego? Nigdy nie sądziłam, że będę nim ja! A jednak!
Były tu osoby w moim wieku (ok. 30-35 roku życia), były młodsze (na oko studenci) i starsze (po czterdziestce i pięćdziesiątce) – obu płci w każdej kategorii wiekowej; były pary, matka z nastoletnim synem, piękna, choć bardzo wychudzona dziewczyna. Był też pan rozwiązujący krzyżówki w gazecie, trzymający kolejkę córce. W jednym momencie siedziało nas tam około 15-20 osób. Raz po raz przychodził ktoś nowy, by zająć miejsce po kimś, kto właśnie opuścił gabinet. Czyli można rzec, że do psychiatry może trafić prawie każdy.
Nie rozmawialiśmy z sobą poza wymienianiem uprzejmości „dzień dobry”, „do widzenia” i „wesołych świąt”. Część osób patrzyła na telewizor, część na jego odbicie w szybie, część, podobnie jak ja, zatapiała się w lekturze lub słuchała muzyki.
Pacjenci spędzali w gabinecie od kilkunastu do kilkudziesięciu minut. Co ciekawe, nikt na głos nie powiedział czegoś w stylu „no ile można tam siedzieć?!”. Każdy z nas wiedział, że tutaj po prostu się CZEKA.
Zastanawiałam się nad sensem umawiania wizyt na określone godziny, skoro i tak szansa, że się wejdzie o właściwej porze jest taka sama jak to, że w nowym roku będziemy mieć czarterowe rejsy na Marsa.
Gdy nadeszła moja kolej pomyślałam „Boże, prowadź” i ruszyłam ku drzwiom.
Moje wyobrażenie o gabinecie psychiatrycznym i tej kozetce, na której pacjent leży, by swobodnie opowiadać o swoich problemach, pękło natychmiast. W gabinecie było jasno, czysto i schludnie, a na pacjenta czekały dwa krzesła. Pani doktor, w wieku nieco młodszym niż moja rodzicielka, podeszła do mnie i powitała serdecznym uśmiechem i mocnym uściskiem dłoni. Pierwsze koty za płoty.
Zapytała co mnie do niej sprowadza – uprzedziłam, że wątków będzie kilka i rozwiązałam język. W mojej wypowiedzi przewijał się temat niechęci do miejsca pracy, poronień, poszukiwań ich przyczyn, serii badań i ich wyników, diet, rotacji i ogólnego zmęczenia.
Lekarka raz po raz zadawała pytanie, które miało na celu ukonkretnienie sytuacji, bo mówiłam dość chaotycznie. Jak powiedziała „potrzebuję dobrze wszystko zrozumieć i poznać panią”. Pytała też o moją relację z mężem i nasze współżycie. Szczegóły odpowiedzi pominę;)
Więc mówiłam, co czułam i co myślałam. To jest bardzo uwalniające. Podobnie jak to moje pisanie.
Pod koniec wizyty pani doktor stwierdziła, że nie przepisze mi żadnych medykamentów, bo w dalszym ciągu nie wie jeszcze o mnie tego, co potrzebuje wiedzieć, natomiast z całą pewnością trzeba mi zadbać o higienę mojego umysłu – wyeliminować z mojego życia wszelaki stres. Zaproponowała 3-tygodniowe zwolnienie, w trakcie którego mam odpoczywać, nie myśleć o pracy (ale pogadać szczerze z szefem o sytuacji, tak, jak zawsze do tej pory), spędzać czas z mężem i mieć się dobrze, bo inaczej „w ciążę to ja nie zajdę w takim stanie”. Spotkamy się w styczniu i zobaczymy co dalej.
Za wizytę otrzymałam nawet paragon fiskalny na kwotę 120 zł!
I cóż. Wyszłam z poczuciem nowej nadziei i dumna z siebie, że zdecydowałam się na to spotkanie. Nie czuję się „wariatką”, bo byłam u psychiatry.
Zamykam posta słowami piosenki Agnieszki Musiał:
„Nadzieja nie umiera nigdy.
Nadzieja pozostaje we mnie.
Z nadzieją teraz zniosę wszystko.
Z nadzieją mogę kochać ciebie.
Nadzieja naszym sprzymierzeńcem.
Z nadzieją mogę patrzeć w przyszłość.
Nadzieja nie umarła we mnie.
Z nadzieją przetrzymamy wszystko.”
(„Najtrudniejsze”, sł./muz. Agnieszka Musiał, płyta BŁOGO)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *