Miliony myśli, tysiące pytań, czyli ciągle szukam sensu życia
Piątek, dwa dni przed końcem roku, godzina 16:43
Z kawą w filiżance pochylam się nad sobą i klawiaturą komputera. Oto skutek przemyśleń.
W grudniu miałam sporo czasu dzięki zwolnieniu lekarskiemu. Zatrzymałam się na moment. Usiadłam, złapałam oddech i spojrzałam na swoje życie. Kim jestem? Czym się karmię? Gdzie wydatkuję energię? Kim chcę być? Co chcę robić?
Do refleksji skłoniła mnie wcześniejsza rozmowa z M., którego pewnego dnia zapytałam: „Kochanie, czego brakuje ci do pełni szczęścia?”. Jego odpowiedź mnie sparaliżowała: „Czasu, żeby cieszyć się z tego, co mamy”.
CZASU, ŻEBY SIĘ CIESZYĆ.
Wydaje nam się, że to, co robimy jest ogólnie fajne, pożyteczne, nawet, powiedziałabym: dobre. Tylko czy to, czym się zajmujemy jest tym, co NAPRAWDĘ CHCEMY robić pracując zawodowo i działając dodatkowo?
Czy nasze dni upływają tak, że czujemy radość i satysfakcję każdego wieczoru?
Czy relacje, jakie mamy z innymi ludźmi są takimi, jakimi chcemy je mieć?
Nie.
A przynajmniej nie w pełni.
Kiedy odpowiedziałam sobie sama na te pytania zrobiło mi się jakoś tak przykro. I tu nie chodzi o to, że nie jestem wdzięczna za to, co mam, ani o to, że chodzę niezadowolona. Czasem, owszem, ale sęk tkwi gdzieś indziej.
Mam dziwne poczucie, że żyję tylko częściowo – jakby żyła prawdziwie jakaś część mnie, a ta druga część dostosowywała się do okoliczności.
Co nas tak zajmuje?
Zrobiliśmy szybki przegląd kalendarza i wypisaliśmy nasze stałe zajęcia. Oprócz pracy zawodowej jesteśmy zaangażowani w życie dwóch grup chrześcijańskich, w których ze względu na pełnioną rolę mam sporo pracy dodatkowej w domu i poza nim. Mój mąż z kolei bierze dodatkowe zlecenia i poza 8 godzinami w biurze ślęczy nad komputerem wieczorami. Do tego dochodzi dbanie o dom i prozaiczne, acz czasochłonne czynności, jak mycie naczyń, odkurzanie, gotowanie itd. oraz spotkania z rodziną, przyjaciółmi, znajomymi.
Co mamy?
Obiektywnie rzecz ujmując mamy niewyobrażalnie wiele. Mieszkanie, który lubimy, prace, w których zarabiamy tyle, że nie musimy się martwić czy wystarczy do pierwszego, kredyt, który regularnie spłacamy, pełne rodziny, świetne rodzeństwo, sprawdzonych przyjaciół, rewelacyjnych sąsiadów, dobrych ludzi we wspólnotach, talenty, którymi się dzielimy, zdrowie nienajgorsze, nawet nakreślony kierunek, który być może zaowocuje poczęciem dziecka w najbliższym czasie, wolny kraj, w którym mieszkamy. I nawet podarowane półtorej miesiąca temu auto, dzięki któremu na zakupy nie trzeba zasuwać rowerem albo targać ciężkich siat!
I nie mamy czasu, żeby się tym cieszyć…
O co chodzi?
Czego nam brakuje?
Poczucia, że nic nie musimy, nic nie trzeba, bo „powinniśmy”.
Chwil pt. „nic nie robię”, „nudzę się”, „nie wiem”, „nie mam planu”.
Regularnych spotkań z przyjaciółmi każdego z nas – wspólnie i osobno.
Częstszych spotkań z rodziną.
Systematyczności w planie dnia. Wstajemy o różnych porach, raz wcześniej, raz później, kładziemy się wiecznie za późno, śpimy za krótko (choć tu ostatnio zauważam znaczną poprawę).
Mój M. uwielbia swoją pracę, lubi to, co robimy dodatkowo i podjął z końcem listopada postanowienie, że odpuszcza dietę rotacyjną oraz wszelkie dodatkowe zlecenia, żeby zyskać czas i poczucie kontroli nad nim. I jest na etapie projektowania celu naczelnego na przyszły rok.
A ja mam w tej chwili milion milionów myśli i tysiąc tysięcy pytań w głowie, żyjących swoim własnych życiem; próbuję jakoś je poukładać, ułożyć. Nieskutecznie.
Od prawie miesiąca odpoczywam od pracy, która w pewnym momencie stała się głównym źródłem wielkiego stresu. Wiem jednak, że to rozwiązanie częściowe i krótkoterminowe. I nie wiem co dalej.
Mam pomysł na biznes, ale brak przekonania, że to moja droga w tym momencie i póki co sporo czytam i oglądam o prowadzeniu firmy. Wymyśliłam produkt, który pomógłby określonej grupie odbiorców, ale im więcej dowiaduję się o podstawowej kwestii – szeroko pojętej sprzedaży – czuję, że to nie to albo jeszcze nie teraz.
Dodatkowo mam wrażenie, że niespokojne jest moje serce, a przez ten dziwny stan nie potrafię myśleć konstruktywnie.
I tym sposobem wracam do punktu wyjścia – mam milion milionów myśli i tysiąc tysięcy pytań. I czuję się rozedrgana.
I co teraz?
***
Na koniec dzielę się piosenką, która często rozbrzmiewa ostatnio w naszym domu.