Klinika leczenia niepłodności – nowa szansa
Kwiecień 2017 to u mnie zdecydowanie miesiąc przełomów.
I tu chcę napisać jedno – nigdy nie sądziłam, że trafię w takie miejsce. Po pierwsze dlatego, że nie wpadłabym na to, że będę mieć jakikolwiek problem z zajściem w ciążę czy jej utrzymaniem. A jednak.
Po drugie takie kliniki kojarzyły mi się głównie z in vitro, z którego nigdy dotąd nie planowałam korzystać.
Motywem przewodnim stał się jednak fakt, że pierwsza ginekolog, poznana w naszej przychodni w marcu, która nie popatrzyła na mnie dziwnie gdy usłyszała „mutacje MTHFR i PAI-1”, była tam totalnie nieuchwytna. Zapisałam więc siebie i męża na wizytę.
Pierwsze zaskoczenie to mail kilka dni przed spotkaniem zawierający dwa załączniki – jeden dla mnie (11 stron), drugi dla męża (9 stron). W ankietach tych było całkiem sporo szczegółowych pytań o nasze zdrowie, choroby, tryb życia itd. Uzupełniliśmy wszystko sumiennie.
Tuż przed wizytą u pani ginekolog spędziliśmy czas z położną i jednocześnie koordynatorką opieki medycznej. Przejrzała nasze ankiety, zrobiła ksero badań z mojej super teczki (pochwaliła zestaw, a jakże!) i wręczyła stos materiałów, głównie o in vitro.
Po tym spotkaniu czekaliśmy chwilę w recepcji oglądając zdjęcia maluszków zawieszone na ścianach. Domyśliliśmy się, że to dzieciaczki poczęte przy wsparciu kliniki. Jedna rzecz przykuła naszą uwagę – na plakatach reklamowych były zdjęcia par około 40 roku życia podpisane: „Nigdy się nie poddam. Będę miała dziecko” czy „Będę walczył do końca”.
Patrząc na te sformułowania czułam wewnętrzny bunt. Dla mnie dziecko to nie jest coś, co się MA. Dziecko to ktoś, dla kogo się JEST. Jest się rodzicem, jest się opiekunem, wychowawcą, nauczycielem, przyjacielem, lekarzem, bankiem, wsparciem… Hasła z plakatów skojarzyły mi się z egoizmem – ja chcę coś mieć i zrobię wszystko, żeby to osiągnąć za wszelką cenę. Może jestem dziwna, ale takie miałam skojarzenie. Podzieliłam się z moją drugą połową tymi odczuciami – czuł podobnie. Chyba oboje jesteśmy dziwni.
W końcu drzwi gabinetu się otworzyły, a w nich ukazała się radosna twarz młodej pani doktor. W środku spędziliśmy chyba z godzinę. Omawialiśmy ankiety, opowiadałam jakie suplementy w jakich dawkach już biorę, jaką stosuję dietę (przede wszystkim bez mięsa i alkoholu, które podwyższają homocysteinę), lekarka wpisywała też do komputera wszystkie wyniki badań, jakie przyniosłam.
Zupełnie nie przejęła się mutacjami MTHFR i PAI-1 natomiast pochyliła się nad dodatnim wynikiem przeciwciał przeciwplemnikowych i ANA2 czyli tym, co mi skutecznie odebrało ostatnio chęć do czegokolwiek. Potwierdziła to, co wyczytałam w sieci, że można je „uśpić” przez podanie sterydów przed planowanym poczęciem, jeżeli nie ma się w planie korzystania z inseminacji omijając tym samym barierę z przeciwciał. My nie mamy. Procedurę przedstawiła z takim luzem, że bardzo szybko zeszedł ze mnie spory stres.
Na koniec dostałam zalecenie, by zwiększyć ilość tabletek modulatorów homocysteiny, zbadać poziom homocysteiny po 4 tygodniach, zbadać też TSH, ft3, ft4.
Z gabinetu wyszliśmy z poczuciem, że jesteśmy w dobrych rękach, w miejscu, w którym problemy takie jak nasze/moje są na porządku dziennym. Ta wizyta tchnęła w nas nową nadzieję i energię.