To już połowa czwartej ciąży! Cudowny czas.
Równo dwa lata temu byłam w ciąży po raz trzeci.
Wówczas, dokładnie tak samo jak poprzednimi razy, ciąża nie przebiegała prawidłowo i zakończyła się szybciej niż zdążyliśmy usłyszeć bicie serca dziecka. Owego maja 2016 roku, podobnie jak w grudniu 2014, leżałam w szpitalu i żegnałam się z marzeniami o rodzicielstwie wyrażając zgodę na zabieg łyżeczkowania jamy macicy (czy tylko dla mnie ta medyczna nazwa brzmi strasznie i okrutnie?).
Okres ostatnich dwóch lat wypełniony był poszukiwaniami przyczyny naszych strat, poszukiwaniem lekarza, który poprowadziłby mnie, kiedy już odkryliśmy, że to mutacje genów MTHFR i PAI-1są szkodnikami, które nie pozwalają na zagnieżdżenie się zarodka oraz prawidłowy rozwój ciąży; był to okres restrykcyjnej diety mającej na celu pozbycie się stanów zapalnych w organizmie, czas walki z samą z sobą i nieustanne zastanawianie się czy nie rzucić toksycznej pracy pozbywając się jednocześnie pewnych pieniędzy na lekarzy i suplementy, czas spadków formy psychicznej. Był to też czas pokornego uczenia się cierpliwości, zmiany podejścia do priorytetów w życiu, świadomego, choć powolnego procesu dbania o siebie. Aż w końcu, od pięciu miesięcy, czas troski także o maluszka, który rośnie zdrowo ku uciesze nie tylko mojej i mego Męża, ale wielu, wielu przyjaciół i bliskich, którzy dobrze nam życzą.
Obiecywałam sobie, że ten mój dziennik prowadzić będę regularnie, ale dochodzę do wniosku, że chyba największą potrzebę wyrzucania z siebie emocji i myśli miałam wówczas, gdy działo się źle. Pisanie było dla mnie pewną formą terapii, która w określonych momentach była mi bardzo potrzebna. Teraz, kiedy jesteśmy już w 22. tygodniu, a syneczek rozwija się prawidłowo, jakoś niespieszno mi do stukania w klawiaturę.
Dzisiaj jednak natchnęło mnie, żeby coś skrobnąć i zatrzymać aktualny stan rzeczy na przyszłość.
Jest środa, wczesne popołudnie.
Od dwóch tygodni, kiedy byliśmy na drugich badaniach prenatalnych, wiemy oficjalnie, że nasze dziecię jest zdrowe w zakresie, jaki można było zbadać.
Tradycyjnie już wysłałam masę wiadomości z informacją do wszystkich, którzy wspierają nas od początku, odbierając natychmiast szereg odpowiedzi z zapewnieniem o dalszej modlitwie. To jest niesamowite ilu osobom zawdzięczamy nasz spokój ducha i pewność, że tym razem rzeczywistość okaże się piękna i radosna! Jestem bowiem przekonana, że sama moja wiara mogłaby być za słaba, żeby tak mocno ufać i autentycznie nie panikować, nie stresować się, nie projektować czarnych scenariuszy.
Co więcej – czuję się doskonale!
Do tej pory ani razu nie wymiotowałam, nie miałam żadnych uciążliwych i długoterminowych objawów „ciążowych”, o których można poczytać w Internecie. Czasem mam wrażenie, że o stanie błogosławionym nie daje mi zapomnieć jedynie wolne od pracy, coraz większy brzuch oraz delikatne ruchy dziecka wieczorową porą:)
Swoją drogą to jest niesamowite doznanie, kiedy trzymam ręce na brzuchu i czuję nieregularne uderzenia. Nie potrafię ich jeszcze zidentyfikować, nie wiem czy to kopniak, czy uderzenie rączką, czy odbicie się główki. Nie zastanawiam się jednak nad tym.
Podobnie jak nie śledzę codziennie w żadnej „ciążowej” aplikacji na komórki, co się w danym momencie dzieje u malucha. Wiedzę o rozwoju ograniczam do czytania w każdą sobotę co też się wydarzy w kolejnym tygodniu życia prenatalnego.
Po gigantycznym upadku i zarzuceniu diety bez cukru (tak, też nie mogę uwierzyć w to, że po 2,5 roku niejedzenia białego cukru na powrót zaczęłam obżerać się (dosłownie!) ohydnymi słodyczami ze sklepu, a czasem nawet sama coś kupiłam!) wracam do dobrych nawyków. Już 4. dzień nie wciągam nic słodkiego oprócz owoców, choć i te powinnam ograniczyć (zalecenie dietetyka).
Zdarzały mi się też wpadki z glutenem i mlekiem, ale wiem, że szkodzą i mnie i dziecku więc z „postanowieniem poprawy” modlę się o silną wolę:)
Wydaje mi się, że moja waga podskoczyła za bardzo. Ważę się codziennie i dziś rano miałam już 64 kg. W styczniu zanotowałam 55 kg, a w połowie marca 59 kg. Lekarka twierdzi jednak, że jest ok.
A propos lekarki. Współpraca z panią ginekolog to na razie jedyny aspekt, który mnie nieco irytuje/boli. Choć prosi o to, by pisać jej smsy z wynikami badań i przypominać o umówieniu wizyty – w zamian za wiadomości otrzymuję echo. W prywatnej klinice, gdzie ją wypatrzyłam, już nie mogę do niej chodzić, bo zajmują się przygotowaniami do zabiegów in vitro i zabiegami in vitro, a to mnie nie dotyczy, ani nie prowadzą ciąż po 18 tygodniu tłumacząc to nieodpowiednim sprzętem. W przychodni, w której mam pakiet z pracy, nie dość, że nie szło jej „złapać”, to nie ma jej w grafiku na maj. Wyhaczyłam ją w jeszcze jednej prywatnej klinice, ale wizyta to 200 zł! Zarezerwowałam spotkanie w tym tygodniu, bo kończy mi się L4 i trzeba wykonać jakieś brakujące badania, ale nasz budżet woła już o pomstę do nieba i coraz częściej zastanawiam się nad zmianą lekarza prowadzącego ciążę.
Dzięki obecności w grupach wsparcia dla osób z mutacjami poznałam kilka nazwisk i umówiłam się na czerwcową wizytę u bardzo polecanego specjalisty. Zamierzam zapytać wprost czy kiedy prowadzi pacjentkę jest autentycznie dostępny i chociaż odbiera telefon lub odpowiada na wiadomości. Nic nie denerwuje mnie bardziej od braku konkretnej komunikacji.
W ostatnich dniach zaczęłam coraz częściej przeglądać strony szkół rodzenia i dumać nad wyborem szpitala, w którym przyjdzie na świat dziecię. Choć początkowo byłam pewna, że wybiorę szpital blisko naszego domu to im więcej o nim czytam lub słyszę od znajomych, tym bardziej jestem „na nie”. Poza tym mam jeszcze w pamięci moje dwa pobyty na tutejszym oddziale ginekologicznym i trudno mi całkowicie wymazać z pamięci, co tam przeżyłam.
Wkręciłam się w temat rodzicielstwa bliskości i część aspektów tego podejścia zamierzam wdrożyć w życie. Przede wszystkim marzę, by nosić dziecko w chuście, a nawet mam już jedną „obiecaną” od koleżanki.
Nabyliśmy także pierwszy sprzęt do domu (wielka okazja na OLX!) – małe łóżeczko na kółkach z opuszczanym bokiem. Takie idealne na pierwsze pół roku, żeby stało przy naszym łóżku i w nocy pozwalało na szybkie przystawienie dziecięcia do piersi bez wstawania i budzenia Męża.
Jestem także zafascynowana blogiem http://kukumag.com i możliwościami wpływania na rozwój dziecka przez aranżację przestrzeni – nie tylko pokoju dziecięcego, ale całego mieszkania. Od kilku dni nie mogę odkleić się od czytania, słuchania i oglądania autorki bloga – Kasi – mamy trójki maluchów i pani architekt w jednym. Polecam każdemu rodzicowi i pedagogowi! Całkiem możliwe, że pokój, który od początku miał przeznaczenie „będzie dla dzieci” zyska niebawem tę właśnie funkcję i stanie się naszym małym królestwem, kiedy moja druga połowa będzie dzielnie pracować poza domem.
Zagłębiam się także w treści na stronie http://www.blogojciec.pl i jestem podekscytowana tym ile mądrych treści można w dzisiejszych czasach znaleźć w Internetach i uczyć się na błędach innych, czerpiąc jednocześnie z ich doświadczeń.
Spokojnie zamykam sobie także tematy pozazawodowe i przekazuję obowiązki, przygotowuję osoby, które mnie zastąpią. Doszłam nawet do wniosku, że dobrze będzie tak sobie zrobić przerwę w pewnych działaniach. Dobrze dla mnie i dobrze dla grup:) Trzy lata temu nie byłoby to możliwe bez odczuwalnego dyskomfortu i problemów organizacyjno-merytorycznych, a dziś, dzięki Bogu i ludziom, którymi mnie otoczył, mogę spokojnie ze sceny zejść.
A jak mija nam codzienność?
Wstaję, kiedy się obudzę i już mam dość leżenia. Mój M. zazwyczaj wstaje później niż ja.
Po śniadaniu, zależnie od humoru lub potrzeb ogarniam przestrzeń – albo coś posprzątam, albo ugotuję, albo wypiorę, albo wyjdę z domu, by porobić coś ekstra dla przyjaciółki, która prowadzi swój biznes, a ja bardzo lubię przebywać w jej biurze, albo zajmuję się tematami związanymi z działalnością naszych wspólnot. Staram się też codziennie wychodzić z domu i przejść 10 000 kroków, bo mam obawy przed jazdą na rowerze, a ruszać się trzeba. Popołudniami i w weekendy, jak nie mamy spotkań, modernizujemy nieco nasze mieszkanie, żeby się nam przyjemniej mieszkało. A w międzyczasie czytam książki i blogi.
I tak płynie dzień za dniem w poczuciu, że jest fajnie. Tak po prostu jest fajnie, a fajniejsze jeszcze przed nami:)
I tym optymistycznym akcentem zakończę, bo i tak wpis zrobił się długaśny.