Trzecia strata.
Środa, 11.05.2016
Tym razem zaczynam wariować i nie potrafię odpędzić od siebie tego stanu, który mi towarzyszy.
Trzecia ciąża.
Choć jeszcze trwa – wiem już jak się skończy.
CO CZUJĘ?
Smutek, złość, przygnębienie, rezygnację, nic. NIC. Obojętność, jakiej chyba jeszcze nie doświadczyłam. Obojętność, która cholernie utrudnia normalne funkcjonowanie w codzienności.
Wstaję rano – słońce za oknem zwiastuje dobry dzień, a ja nie potrafię się z niego cieszyć tak, jak dotąd. Jestem zmęczona i najbardziej pragnę zniknąć gdzieś na chwilę, zakopać się w miejscu, w którym nikt mnie nie znajdzie. Nawet nie próbuję przyklejać uśmiechu do ust; mąż wie, że moja wewnętrzna radość jest na urlopie do odwołania. Żyć jakoś trzeba, więc zbieram się do pracy, odsiaduję tam swoje, wykrzesując z siebie okruchy produktywności, i wracam do domu. Tu – chaos. Naczynia w zlewie błagają o litość, sterta do prania woła z łazienki, podłoga przyobleka się w kurz. A ja nie mam siły. Nie chce mi się tknąć palcem czegokolwiek, lista rzeczy do zrobienia i telefonów, na które trzeba odpowiedzieć rośnie.
Nie planuję użalać się tu nad sobą. Bynajmniej.
Potrzebuję jednak nazwać i zapisać swoje myśli i emocje, bo to działa jak terapia. Wierzę, że jak pozbędę się części balastu będzie lżej i łatwiej wrócić do siebie.
Pomyślałam też, że jeśli to spiszę i wrzucę w sieć być może znajdę kobiety, które czują lub czuły się podobnie, które borykają się z podobnymi historiami jak moje i po przeczytaniu tego może choć trochę będzie im lepiej wiedząc, że nie są same.
Jakie są fakty?
W piątek USG wykazało puste jajo płodowe wielkości 29 mm w moim ciele.
Lekarka, po obliczeniu który to tydzień ciąży, powiedziała, że nic się już nie zmieni i wypisała dwa skierowania – jedno na badania genetyczne, drugie na zabieg wyłyżeczkowania jamy macicy.
Sama nazwa brzmi dla mnie strasznie, choć już przecież wiem, co oznacza.
***
Po połowie kwietnia przypadała mi wizyta u mojej pani ginekolog.
Zapytała jak się czuję, czy coś mi dolega. Powiedziałam o wszystkim, co się wydarzyło od naszego ostatniego spotkania, pokazałam wyniki badań. Bez mrugnięcia powieki przekazałam jej wiadomość o tym, że jestem w 50 dniu cyklu i że to najprawdopodobniej koniec skupiania się na ciąży a początek kierowania uwag ku wczesnej menopauzie.
Gdy zadała pytanie czy robiłam test ciążowy to z jakimś takim zaskoczeniem powiedziałam, ze nie! Nie przyszło mi to do głowy skoro mam informację od dwóch endokrynologów, że jajniki przestają pracować, to sobie to poskładałam już w całość.
Skarciła mnie i kazała zrobić test tego samego dnia. Od razu też zrobiła USG dopochwowe i zdiagnozowała pogrubione endometrium. Bez śladu pęcherzyka.
Jeszcze tego samego dnia poszłam na badanie bety i kupiłam test.
DWIE KRESKI!!!
Jakim cudem???
Spojrzeliśmy z mężem w nasz notatnik zawierający przebiegi cykli i informację o harcach. No dobrze, ustaliliśmy kiedy potencjalnie mogło dojść do poczęcia. Ale jak?
Znaczy, wiemy, co trzeba zrobić, by począć dziecko, ale… przecież nie było śluzu!! A obserwowałam go dokładnie zgodnie ze wskazaniami położnej „od naprotechnologii”!!
Według moich zapisków nie było nawet owulacji!
Boże – czemu Ty nam to robisz?
Po wynikach bety (942,50) dałam znać lekarce. Zalecenie – kolejne bety co dwa dni, żeby zobaczyć czy równomiernie przyrasta, brać Luteinę i wizyta za 10 dni.
Beta rośnie jak trzeba, a we mnie rośnie niepokój. Bo wiem, co się może zdarzyć. Próbuję jednak tłumaczyć sobie, że będzie jak ma być, bo przecież stres szkodzi.
Podczas kolejnej wizyty – kolejne USG. Jest pęcherzyk, ale bez zarodka.
Teoretycznie powinien już być, ale właściwie mógł się jeszcze nie pokazać.
Według lekarki jestem w ósmym tygodniu ciąży liczonej od daty ostatniej miesiączki.
Ja wiem, że nie można tak sztywno tego liczyć ze względu na zaburzenia hormonalne po diecie. Wszak dopiero co miałam rozpoczynać klimakterium! Poza tym wiem, kiedy mogliśmy począć i licząc od tego momentu – mamy 5 tydzień. Czyli bardzo wczesna ciąża.
Lekarka zapisała mi Clexane (heparyna drobnocząsteczkowa) wyjaśniając, że teraz się to daje kobietom, gdy nie wyjaśniono przyczyn wcześniejszych poronień; rozrzedza krew.
Mój mąż, który czekał tym razem pod drzwiami, od razu kupił lek i oboje nauczyliśmy się jak go podawać. Ściślej – wstrzykiwać. Raz dziennie w brzuch, 3 palce od pępka z prawej lub lewej strony.
Ból – owszem.
„Ale czego się nie robi dla maluszka, prawda?” – powiedział położnik, który nas uczył.
Po tej wizycie czułam zawód, smutek, niepokój, generalnie sporo mało pozytywnych emocji przewalało się we mnie, choć lekarka próbowała mnie podnieść na duchu.
PRÓŻNIA
Zaczął się dla mnie etap – zobaczymy, co będzie dalej.
Stan zawieszenia.
Zero radości, zero fantazji, zero polotu.
Robić, co trzeba, ale doczekać do momentu kiedy coś się wyjaśni.
Jednego wieczoru, podczas wstrzykiwania sobie heparyny, pękłam. Cały nagromadzony żal i smutek musiały się ulotnić i zalały mi twarz, poduszkę i część kołdry pod którą chciałam się ukryć przed światem. Chyba potrzebowałam tej chwili, żeby wypłakać swoją totalną bezsilność.
Kolejne dwie wizyty – 02. i 05. maja.
Pęcherzyk rośnie.
Pusty.
02. maja lekarka jeszcze miała jakąś nadzieję, ale 05. wystawiła mi dwa skierowania. Pierwsze do poradni genetycznej. Rozpoznanie: poronienia nawykowe.
I drugie – wyłyżeczkowanie jamy macicy. Rozpoznanie: puste jajo płodowe, 29 mm.
Przygotowywałam się psychicznie na tę sytuację i starałam się w miarę spokojnie zadawać pytania co teraz. Pytałam czy muszę mieć zabieg, czy jest szansa, że poronię sama. Wolałam takie rozwiązanie, bowiem czytałam, że każdy zabieg, jako ingerencja w ciało kobiety, pozostawia swój ślad i w macicy mogą pojawić się zrosty, które z kolei mogą utrudniać lub uniemożliwić ponowne zajście w ciążę.
Dowiedziałam się, że w okolicy jest szpital, gdzie kobietom podaje się środki poronne, jednak jej pacjentki, które tam trafiły, były bardzo niezadowolone z traktowania, jakiego doświadczyły. Musiałam zatem podjąć decyzję, co robię.
Na koniec wizyty lekarka powiedziała kilka ciepłych słów, chciała podnieść na duchu, że to jeszcze nic najgorszego, że najważniejsze jest to, że możemy i że wszystko się może zdarzyć. Czułam, że to ostatni moment zanim się rozkleję. Szybko powiedziałam jej „wiem, pani doktor, wiem” i wyszłam na korytarz zanosząc się już tam płaczem. Kochana pani doktor wyszła za mną i przytuliła jak małe dziecko.
Po wizycie esemesowałam z koleżanką, która była na bieżąco. Dostałam link do jakiegoś forum, gdzie dziewczyna pisała, że w 7 tygodniu ciąży lekarz stwierdził u niej puste jajo płodowe, skierował na zabieg, ona nie poszła i jakiś czas później okazało się, że jest w ciąży. Po paru miesiącach urodziła zdrowego bobasa.
Nie wiem czy ta myśl mnie bardziej podniosła na duchu, czy bardziej zdołowała, bo oznaczała, że jeśli się jej chwycę jeszcze przez chwilę będę w stanie zawieszenia.
Niby jestem w ciąży, wskazuje na to ciągle rosnąca poprawnie beta HCG, mam masę objawów typowych dla ciąży, które doskonale uprzykrzają życie mnie i mojemu mężowi, niby jest jajo płodowe.
Ale jest puste, czyli nie ma tam mieszkańca, który objawi się światu.
Jaka jest szansa, że się pojawi?
Tym razem nie szukałam wsparcia w Bogu. Byłam zrezygnowana. Wiem, że mnie kocha, ale czemu pozwala, żebym doświadczała tego, co doświadczam?
Co mi chce powiedzieć?
Byłam na Niego zła i świadomie wybrałam samotne trwanie w tej beznadziejnej dla mnie sytuacji.
Gdyby się ktoś zastanawiał czy winiłam i winię Boga za te wszystkie doświadczenia od razu piszę, że nie. Ja ich po prostu nie rozumiem. Nie rozumiem, nie mam nad nimi kontroli, dotykają mnie i mojej najbliższej rodziny. Nie mam siły. Odreagowuję wszystko na moim kochanym mężu, jestem dla niego okropna, a on dzielnie wszystko znosi.
***
Podjęłam już decyzję. Pójdę na zabieg do szpitala położonego blisko naszego domu. Nasza koleżanka jest tam na stażu i choć sama nie będzie bezpośrednio zaangażowana, po prostu tam będzie.
Nie mam siły na to, żeby jechać autobusem do obcego miasta, leżeć tam wśród obcych ludzi i czekać, aż środek poronny zacznie działać. Nie chcę po raz drugi trafić na nieczułych lekarzy, dla których jestem kimś, kto im blokuje miejsce. Tu będzie przynajmniej jedna życzliwa osoba.
Umówiłyśmy się, że w piątek 13.05. przyjdę na oddział, żeby przed przyjęciem jeszcze raz się zbadać i upewnić, że zarodek się nie pojawił. I w poniedziałek zabieg. Koniec tego beznadziejnego stanu zawieszenia.
***
Środa, 18.05.2016
W niedzielę, dzień przed zgłoszeniem się na oddział, poszłam do spowiedzi. Podjęłam świadomą decyzję, że nie chcę przerzucać już swojego żalu, swojej złości na męża. Nie chcę już trwać w swoim otępieniu, bo ono mnie do niczego nie doprowadzi. Chcę znów normalnie żyć, nie myśląc w każdej sekundzie o tym, że mogłam, ale jednak nie będę mamą. Chcę kochać męża mocniej niż dotąd i być dla niego dobrą żoną.
Częściowo pomogło mi w tym pisanie. Z każdym zdaniem uchodziły ze mnie te emocje, które zatruwały ostatnie tygodnie.
Od spowiednika usłyszałam wówczas słowa, które pomogły mi umiejscowić w tym wszystkim Boga: „Bóg nigdy nie chce dla nas zła, pragnie dla nas dobra. To nie On zsyła na człowieka cierpienie i ból. Ufaj.”
I chcę Mu ufać. Naprawdę chcę Mu ufać.
W modlitwie powiedziałam Mu, że choć nadal nie rozumiem, że chociaż nadal boli, oddaję Mu to wszystko, niech to sobie weźmie i odmieni moje serce, bo nie chcę dalej żyć tak, jak żyję w tej chwili.
Po spowiedzi byliśmy jeszcze u rodziców jednego z nas. Próbowałam im powiedzieć, co się dzieje, co się wydarzy, prosić o wsparcie w modlitwie, ale nie potrafiłam.
W poniedziałek, 16 maja 2016 roku do szpitala zgłosiłam się spokojna.
Był ze mną mąż, którego poprosiłam o wzięcie urlopu. Potrzebowałam, żeby był ze mną.
Po przyjęciu na oddział, przebraniu się w piżamę czekałam na wezwanie.
Zabieg był około 11, trwał do pół godziny. Pamiętam tylko, jak po wejściu do gabinetu zabiegowego usiadłam na kozetce, a pielęgniarka powiedziała, że zaraz zasnę. W tym momencie modliłam się o to, żeby się obudzić po narkozie. Bałam się. Mrugnęło światło i obudziłam się już na sali, z mężem przy boku.
Przez dwie godziny spałam. Po obiedzie w postaci zupy chciałam jak najszybciej ewakuować się ze szpitala. To miejsce nie sprzyja dobremu samopoczuciu.
Dzięki koleżance na zmianie wypis trwał chwilę. Poprosiłam o wystawienie możliwie najdłuższego L4, bo potrzebowałam dosłownie nic nie robić, o niczym nie myśleć, nie musieć się z niczego tłumaczyć.
Oprócz zwolnienia na 14 kalendarzowych dni dostałam także zalecenie – listę z informacjami co wolno, a czego nie po zabiegu krótkim. Tak, jak półtorej roku temu.
Miałam czekać do drugiej miesiączki i wówczas zrobić ponownie badania hormonalne. Zalecono mi także badanie rezerwy jajnikowej, żeby sprawdzić stan komórek jajowych.
Z pobytu w szpitalu pamiętam jedną rzecz, która mnie samą zdziwiła. Podczas przyjęcia na oddział zadawano mi różne pytania o przeszłość. Bez łez opowiadałam o dwóch poprzednich poronieniach, badaniach, jakie wówczas robiłam, o informacji o wczesnej menopauzie, o zaskoczeniu informacją o trzeciej ciąży. Udało się mówić o tym bez powracania myślami do tamtych sytuacji.