dieta

Nietolerancje pokarmowe, dieta dr Dąbrowskiej i zaburzenia hormonalne. Dzieje się.

Pierwszy kwartał 2016 roku minął mi błyskawicznie. Można go objąć jednym zdaniem – sporo się dzieje.

Od 10 lutego moje życie jest przewrócone do góry nogami w obszarze odżywiania się. I od tego zacznę, bo to istotny wątek w całej historii.
FOOD DETECTIVE I NIETOLERANCJE POKARMOWE
Po drugim poronieniu postanowiłam bardziej o siebie zadbać. Tak naprawdę i kompleksowo. Od pamiętnej wizyty u pani pulmonolog, która wspomniała o teście Food Detective i eliminowaniu nietolerowanych pokarmów z diety postanowiłam zrobić taki test. Nie opisuję go tutaj, Internet jest pełen informacji na ten temat.
7. Stycznia 2016 r. dowiedziałam się, że mój organizm nie toleruje mleka krowiego, drożdży, pszenicy, jajka, orzeszków ziemnych i wieprzowiny. Czyli dostając je praktycznie codziennie wytwarza przeciwciała, które powodują zaburzenia w moim organizmie. U kobiet układ rozrodczy to podobno pierwsze miejsce, które jest atakowane w przypadku nieprawidłowości działania układu odpornościowego. Nie będę się wymądrzać o nietolerancjach, przeciwciałach itp., bo nie jestem lekarzem. Zachęcam jednak do poszukania w sieci informacji na ten temat.
Zalecenia – 3 miesiące bez grama wyżej wymienionych pokarmów, a gdyby się nie dało, to w minimalnych ilościach raz na cztery dni. Najbardziej bałam się, co z chlebem, ale znalazłam sklep ze zdrową żywnością, gdzie można kupić chleb żytni bez drożdży. Nie wiedziałam też czy w przypadku jajka nietolerancja jest na białko czy żółtko (test tego nie wykazał), więc odstawiłam całe jajo.
Idąc tym tropem, żeby dowiedzieć się czy nietolerancja równa się alergii dla powyższych pokarmów zrobiłam badania z krwi (laboratoria oznaczają poziom przeciwciał IgE). Na szczęście nie.
Mam natomiast stwierdzoną w badaniu z krwi alergię na sierść kota (choć w życiu nie miałam tego zwierza w domu) i to w prawie najwyższym możliwym stopniu. Wiedziałam o tym z doświadczeń z cudzymi kotkami i testów skórnych, badanie tylko potwierdziło moją wiedzę i ukazało rozmiar alergii.
Ponadto kilka lat temu stwierdzono u mnie astmę i właściwie nieustannie od tamtego dnia codziennie szprycowałam się sterydami, żeby ją „kontrolować” (określenie lekarzy, nie moje).
I poziom IgE całkowitego wynosił 153 jednostki (gdyby ktoś znał swój wynik i chciał porównać).
Ta wiedza była dla mnie o tyle istotna, że oznaczała problemy z odpornością. Bo astma i alergie to, jak się dowiedziałam, choroby układu odpornościowego. Idąc dalej – pomyślałam, że jeśli mój organizm ma kłopot z odpornością to może traktować zarodek, jako ciało obce i go eliminować. Co oznaczało, że powinnam wzmocnić jakoś układ immunologiczny, a najlepiej by było całkowicie pozbyć się astmy i odstawić prochy.
NAPROTECHNOLOGIA
W połowie miesiąca trafiliśmy z mężem na spotkanie z położną – instruktorką Modelu Creightona stosowanego w naprotechnologii. Od tego spotkania zaczęłam baczniej przyglądać się swojemu śluzowi, który ma ogromny wpływ na fakt zapłodnienia. A właściwie notowałam permanentny brak śluzu o charakterze płodnym. I pierwsza myśl – czyżbym powoli traciła możliwości?
DIETA WARZYWNO-OWOCOWA DR EWY DĄBROWSKIEJ
Z początkiem lutego dostałam książeczkę dr Ewy Dąbrowskiej pt. „Ciało i ducha ratować żywieniem”. I doznałam olśnienia.
W skrócie – książka traktuje o oczyszczaniu organizmu ze złogów i leczeniu dietą warzywno-owocową (biblijnym postem Daniela) chorób cywilizacyjnych, tarczycy oraz… astmy (tu nadinterpretowuję, bowiem dr Dąbrowska nie twierdzi, że dieta leczy astmę, ale podała przykład osoby, która astmy się pozbyła)! Pełen cykl diety trwa sześć tygodni, podczas których je się tylko wybrane warzywa i owoce. Po kilku dniach organizm przełącza się na odżywianie wewnętrzne i „pożera” to, co jest mu niepotrzebne. Autorka wspomniała także na samym końcu książki, że część jej pacjentek po diecie i przejściu na zdrowe odżywianie zaszło w ciążę po kilku uprzednich latach bezowocnych starań.
I już wiedziałam, że to informacja dla mnie, że dostałam tę książkę nieprzypadkowo.
Postanowiłam podjąć dietę warzywno-owocową.
Po co? Żeby oczyścić organizm, obniżyć poziom TSH (badanie wykazało 2,73 co, choć jest w normie, dla kobiet planujących ciążę nie jest dobrym wynikiem, jak się dowiedziałam) i powiedzieć astmie – żegnaj. Byłam przekonana, że to jedyny słuszny kierunek i wraz z rozpoczęciem Wielkiego Postu, w Środę Popielcową 10 lutego zaczęłam mój post.
Pierwsze pięć dni – ból głowy, zmęczenie, ciągłe uczucie głodu, którego nie zaspokajały surówki. I nieustanne uczucie zimna (dieta obniża ciśnienie krwi, a moje i tak jest niskie). Szóstego dnia obudziłam się przed budzikiem, wypoczęta, rześka, bez bólu za to z nową energią. Czyli zaczęło działać.
Z rozpędu natychmiast po przejściu na dietę odstawiłam steryd na astmę. Ani razu do tej pory nie potrzebowałam brać leków i czułam się dobrze.
Żeby nie wdawać się w szczegóły – po prawie trzech tygodniach, kiedy moja waga spadła z 58-59 kg do 52,5 kg przy 168 cm wzrostu, a ciśnienie krwi, zmierzone z ciekawości, wynosiło 77/65 zapaliła mi się lampka. Zrobiłam morfologię i TSH oraz poziom kwasu foliowego, żelaza, magnezu. Morfologia była całkowicie zaburzona natomiast wszystko pozostałe miało fantastyczne wyniki. TSH spadło do 1,79, a pierwiastki były na poziomie najlepszym w całej mojej historii. Zaczęłam googlać i na stronie www.akademiawitalnosci.pl, skąd czerpałam dodatkowe informacje nt. postu Daniela, zapytałam o to, czy takie rozjechane wyniki to norma. Ktoś odpowiedział, że tak, że wszystko się ureguluje.
Napisałam też maila do dr Dąbrowskiej, opisując wszystko i… odpisała!
Że ciśnienie jest za niskie i poleca przerwać dietę, sprawdzić nadnercza, a wynikami badania krwi się nie przejmować, bo to normalne po diecie.
Dowiedziałam się też, że osoby szczupłe nie powinny być na diecie dłużej niż 3 tygodnie.
Czyli to był idealny moment na jej koniec.
Zaczęłam włączać zdrowe jedzenie z postanowieniem, by od tej pory jeść naprawdę zdrowo, co trwa do dziś.
CO DOBREGO PRZYNIOSŁA DIETA WARZYWNO-OWOCOWA?
Kuchnia przestała być polem bitwy, a stała się miejscem, w którym spędzałam najwięcej czasu pomiędzy spaniem a pracą.
Codziennie do późnej nocy albo strasznie wcześnie rano robiłam po 3-4 surówki, soki, gotowałam potrawy, których w życiu bym nie wymyśliła.
Książka dr Ewy była wielką pomocą i inspiracją, bo zawiera gotowe przepisy:)
Diametralnie zmieniło się moje myślenie o sposobie odżywiania. Przyczyniła się do tego w sporej mierze lektura bloga www.akademiawitalnosci.pl. Polecam szczerze.
Podjęłam postanowienie, że z uwagi na to, że zdrowie i życie mam jedno, będę asertywna wobec pokus pochodzących od członków rodziny i znajomych, którzy świetnie gotują i pieką, ale z produktów, których nie chcę jeść.
SKUTKI DIETY?
Chciałam sprawdzić jak kondycja moich płuc (wiedziałam, że odstawienie leków było trochę szalone). Moja lekarka miała termin dopiero na maj, był marzec, więc zapisałam się do pierwszego lepszego lekarza, od którego, choć nie wprost, ale baaardzo sugestywnie, dowiedziałam się, że jestem głupia, ta cała dieta to szarlataństwo i, że gdyby można było leczyć astmę jedzeniem to by już dawno ktoś za to dostał Nobla. I że mogę mieć „niepewną astmę”, którą profilaktycznie traktuje się także sterydami.
Próbowałam polemizować i zachęcić do sięgnięcia z ciekawości do książki napisanej przez lekarkę, nie czarodziejkę, jednak mur był tak gruby, że odpuściłam. Ale wyszłam ze skierowaniem na spirometrię.
Wynik – przed podaniem leku na astmę wyniki były ponad normę, a po podaniu leku rozszerzającego oskrzela zmienił się na plus tylko jeden parametr (już pal sześć jaki).
Zrobiłam też badania hormonalne – najważniejsze kobiece – znalazłam w Internecie ich funkcje i postanowiłam sprawdzić jak się sprawy mają. Te badania zrobiłam z dwóch powodów – brak objawu śluzu płodnego oraz w związku z drastycznym spadkiem libido.
Poszłam następnie z wszystkimi wynikami do internistki. Kobieta zrobiła dokładny wywiad, nie dała po sobie poznać, co myśli o diecie, osłuchała mnie, zbadała brzuch, odruchy i w ogóle sprawiała wrażenie autentycznie przejętej i skłonnej do poszukiwania przyczyny zaburzonych wyników morfologii i niedowagi. Generalnie wiadomo było skąd ta niedowaga, ale lekarka skierowała mnie jeszcze na usg jamy brzusznej, zleciła badanie kału w kierunku pasożytów i poleciła wizytę u endokrynologa.
ZABURZENIA HORMONALNE – KONIEC Z MACIERZYŃSTWEM???
Z wynikami badań poszłam do poleconej pani endokrynolog. Dzięki Opatrzności dostałam się do lokalnej przychodni dość szybko. Niezwykła wizyta. Kobieta, starsza pani, najpierw spytała z czym przychodzę. Po wyjaśnieniu przyczyny spotkania powiedziała, żebym nie pokazywała jej żadnych wyników badań, bo nie chce się sugerować (!) tylko zadawała pytania. Pytała też o dietę, która była istotnym elementem mojego opowiadania.
Dopiero po tym sięgnęła po wyniki (w 11 dniu cyklu, niedługo po diecie, zrobiłam prywatnie m.in. androstendion, estradiol, progesteron, testosteron, prolaktynę). I usłyszałam zdanie, które mnie zmroziło: „wygląda na to, że pani jajniki przestają pracować”.
?????????
Jakim cudem?
W tym wieku?????
Kiedy niedawno jeszcze byłam w ciąży?
Ale zaczynało mi się to składać w całość – obniżone libido, brak śluzu, jakieś zaburzenia hormonalne, słowem – rozpacz.
Lekarka kazała powtórzyć badania między 3 a 5 dniem cyklu i przyjść z wynikami.
Mimo informacji zwrotnej uznałam tę wizytę za bardzo dobrą.
Przez dwa dni chodziłam jak struta, ale postanowiłam, że skonsultuję się z jeszcze jednym endokrynologiem, tym razem z pakietu medycznego z pracy.
Ta wizyta na długo pozostanie mi w pamięci. Maleńka pani w wieku przedemerytalnym kilka razy dopytywała z czym przychodzę, patrzyła na wyniki jakimś nieobecnym wzrokiem, przerzucała te kartki w tę i z powrotem (mam teczkę z zaznaczonymi wynikami, wszystko chronologicznie, żeby był w tym porządek), szukała tego samego. Generalnie miałam wrażenie, że nie słucha co mówię i nie ogarnia tego, że ma w ogóle jakąś pacjentkę, która czegoś od niej chce.
Ale dostałam skierowanie na badania hormonalne, bo też stwierdziła problem z jajnikami i wygaszanie funkcji jajników.
Ech.
Ta wizyta to był jakiś żart.
A MOŻE JEST W TYM JAKIŚ SENS?
W końcu powiedziałam mężowi o wynikach i o tym, że możliwe, że nie będziemy już mogli mieć dzieci.
Przyjął tę informację godnie.
Długo rozmawialiśmy szukając w tym wszystkim woli Bożej, mimo wszystko nie było łatwo. Ta myśl, że szczęście było niemal na wyciągnięcie ręki, a sytuacja nagle tak się zmieniła!
Przez jakiś czas mój mózg drążyła ciągle informacja o „wygaszaniu”; szukałam w internetach treści w temacie. Postanowiłam jednak, żeby nie robić sobie samej krzywdy zamartwianiem się tylko oddać wszystko Bogu. On jest, On czuwa, On panuje.
Przestawiłam się na myślenie o tym jak by to było gdybyśmy adoptowali dziecko. W jakim byłoby wieku? Zapewne przedszkolnym albo szkolnym, bo z tego, co wiem, niemowlęta trafiają do młodszych od nas. Czym by się interesowało? Jakie by było? Czy znaleźlibyśmy wspólny język w trójkę A może w czwórkę??
Zaczęłam zauważać szereg pozytywnych stron adopcji.
I nasze życie, choć zmieniłoby się baaaardzo, to nie aż tak bardzo, gdy trzeba się całkowicie wyłączyć dla noworodka. Może to jest nasza droga? Może jakiś brzdąc w domu dziecka czeka właśnie na naszą miłość?
I co zrobiłam? Jestem w gorącej wodzie kąpana – więc oczywiście Internet i szukanie ośrodków adopcyjnych. Nie spełniamy jeszcze warunków, bo jesteśmy za młodym stażem małżeństwem, ale to dobrze – będzie czas na oswojenie się z sytuacją i przygotowanie.
Podjęliśmy decyzję, że we wrześniu 2016, po urlopie, jeśli potwierdzi się, że nie możemy już mieć swoich dzieci rozpoczynamy starania o adopcję.
I tym razem przeszliśmy przez trudne chwile razem i byłam wdzięczna Bogu za dar w postaci takiego męża. Prawdziwy przyjaciel, który jest ze mną na dobre i na złe.
W tym też okresie poznałam niesamowitą historię życia mojej koleżanki. Była dzieckiem adoptowanym w okresie niemowlęcym. Jej rodzice przez 8 lat starali się o potomstwo. A rok po adopcji zostali jeszcze biologicznymi rodzicami!
Co teraz?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *