Urlop wychowawczy – nasza najlepsza decyzja
Ten artykuł poruszy wątek urlopu wychowawczego w odniesieniu do naszej konkretnej sytuacji i odpowie m. in. na pytania skąd pomysł, żeby przedłużyć urlop macierzyński, jaki mieliśmy kontekst i co wyniknęło z decyzji.
Mały Człowiek dołączył do naszej rodziny we wrześniu 2018 roku, jako pierwsze urodzone dziecię, z czwartej ciąży. Był wyczekany i wymodlony. Dość szybko okazało się, że ma obniżone napięcie mięśniowe i niezbędna jest rehabilitacja.
Od trzeciego miesiąca życia jeździliśmy regularnie na zajęcia. Początkowo raz w tygodniu, później trzy razy. Usiadł samodzielnie dopiero po skończeniu 9 miesięcy. Nie wyrywał się do raczkowania ani chodzenia, a ustawowe 12 miesięcy macierzyńskiego zbliżało się ku końcowi. Przez wiele miesięcy rehabilitacji Mały Człowiek płakał podczas zajęć i nie wobrażałam sobie, że trzy razy w tygodniu ktoś inny będzie miał to przechodzić razem z nim.
Nie był raczej skrajnym hajnidem (HNB – high need baby – dziecko o wysokich potrzebach, tzw. wymagające; można dużo poczytać o hnb u Magdy Komsty), ale w naszym odczuciu jednak dość wymagającym. Przede wszystkim mojej obecności niemal non stop. Przez długi czas tylko mama była akceptowana w roli opiekuna, zostawanie z tatą czy babcią albo zaczynało, albo kończyło się płaczem. Albo jedno i drugie choć nie znikałam synowi z pola widzenia ani często, ani na długo. Raczej motałam go w chustę i towarzyszył mi tak nawet podczas pewnych publicznych wystąpień. Niespecjalnie chciał zostawać sam w pomieszczeniu, domagał się uwagi.
Taki typ. A że założyliśmy wychowanie i towarzyszenie mu w duchu rodzicielstwa bliskości nie było mowy o „wypłakiwaniu, aż mu przejdzie albo „aż się nauczy”. Nie chcieliśmy fundować dziecku stresu, którego mogliśmy uniknąć. Mama była potrzebna i kropka.
Przed końcem urlopu macierzyńskiego rozważaliśmy opcję mojego powrotu do pracy tylko i wyłącznie ze względów ekonomicznych. Co dwie pensje to nie jedna. Jako, że zapisujemy każdą wydaną złotówkę doskonale wiedzieliśmy, że rezygnując z mojej wypłaty nie będziemy się mieścić w budżecie zachowując bieżący standard życia. Brzmi może górnolotnie ten życiowy „standard”, ale realnie oznacza głównie tyle, że nie oszczędaliśmy na jedzeniu i jakiejś formie rozwijania siebie. Przede wszystkim kupowaliśmy produkty dobrej jakości, zastępując to, co nam szkodzi (m.in. gluten, mleko) droższymi zamiennikami. Nie mieliśmy też problemu z finansowaniem udziału w różnych konferencjach chrześcijańskich, zwykle wyjazdowych. Zdarzały się oczywiście wypady do kawiarni czy restauracji, bo ile można „siedzieć” z dzieckiem w domu.
Matematyka była jednak bezlitosna. Tym bardziej, że każdego miesiąca notowaliśmy jakiś niestandardowy wydatek. A to auto wylądowało u mechanika, a to potrzebne były jakieś dodatkowe konsultacje dla Małego Człowieka i, żeby nie czekać miesiącami na NFZ, szliśmy prywatnie. A to trzeba było zainwestować w spacerówkę. Itp. itd.
Wcale, ale to wcale nie chciałam wracać do pracy. Przede wszystkim nie wyobrażałam sobie, że miałabym zostawić syna na 9 h dziennie z jakąś obcą kobietą, nawet koleżanką czy znajomą. Dziadkowie nie byli w stanie przejąć opieki na cały etat więc w grę wchodziła albo niania, albo opieka dzielona. A nawet gdyby dziadkowie mogli to oni spędzaliby z naszym dzieckiem najlepsze godziny dnia, nie ja! Nie mogłam się z tym jakoś pogodzić. Żłobka nie brałam pod uwagę wcale.
Inna sprawa to fakt, że już dawno przestałam lubić swoją pracę zawodową, działała na mnie destrukcyjnie, a ludzie, którzy tworzyli mój zespół, w większości podziękowali firmie za współpracę.
Pojawiła się opcja objęcia pół etatu w firmie przyjaciółki. Wynagrodzenie z automatu niższe, ale zawsze to kilka godzin absencji mniej. W wakacje testowaliśmy jak Mały Człowiek poradzi sobie z sytuacją, że znikam mu na trochę, a przejmuje go tata lub babcia. Wtedy pracowałam po dwie godziny dziennie.
Było z tym sporo zamieszania, logistyki, a synek niespecjalnie dobrze reagował. Gdy testowaliśmy dłuższe rozstanie, w czasie którego nawet świetnie się bawił, następnego dnia po rozłące nie schodził mi z rąk.
Liczyliśmy, kalkulowaliśmy, aż ostatecznie stwierdziłam, że przeżyjemy. I jeśli wolą Bożą jest, żebym była z dzieckiem jak najdłużej, zgodnie z moim pragnieniem, to finanse się będą spinać. I odzyskałam spokój wewnętrzny. Mąż widział zachowanie Małego Człowieka i, podobnie jak ja i babcia uznał, że on nie jest gotowy na rozstanie z rodzicielką.
Oficjalnie na urlop wychowawczy przeszłam, po macierzyńskin i wykorzystaniu urlopu wypoczynkowego, w połowie listopada 2019.Mamy maj 2020 i z perspektywy czasu stwierdzam, że decyzja była bardzo dobra. Ani przez moment jej nie żałowałam.
Przede wszystkim obserwuję nasze dziecko na co dzień, wiem, co lubi, czego nie, co go cieszy, co złości.
Świadomie wpływam na to, w jakim otoczeniu żyjemy, co robimy, jak robimy. Patrzę jak się rozwija, jak wyraża swoje potrzeby, uczę się reagować adekwatnie na nowe komunikaty. Trochę celowo, trochę przy okazji uczę go różnych rzeczy. Towarzyszy mi też w coraz większej liczbie czynności domowych, a ja towarzyszę jego eksploracji świata.
Staram się reagować na wszelkie przejawy jego zniecierpliwienia, przemęczenia, smutku czy złości zgodnie z zasadami NVC (porozumienie bez przemocy). Cieszę się, że bez spiny mogę sobie pozwolić na spokojne nazywanie emocji, wyprowadzanie syna z histerii, cierpliwe tłumaczenie, bo zazwyczaj nie muszę się nigdzie spieszyć. Pomijając wyjścia na rehabilitację, gdzie mamy przydzielone określone godziny i każde spóźnienie zabiera nam czas ćwiczeń.
(Chwilowo oczywiście zajęcia zawieszono, ze względu na epidemię koronawirusa, i mam nadzieję, że wkrótce nie będzie potrzebna. Mały Człowiek chodzi sam od skończenia 18 miesiąca).
Generalnie ten czas daje mi okazję, by budować z Małym Człowiekiem relację, która, wierzę, zaprocentuje w przyszłości.
Może też dochodzi do głosu moja potrzeba kontrolowania rzeczywistości w jakimś zakresie? Teraz dbam o to jak mówimy do syna, co je, czego nie je, itd. Gdybym go nie miała obok siebie długimi godzinami nasiąkałby być może tym, czym niekoniecznie chciałabym go na razie karmić. Ot, takie matczyne pobudki.
Finansowo ogarniamy. Ucięliśmy co się dało. Czasem trzeba wybrać pieniądze z konta oszczędnościowego, ale generalnie mam nieustanne wrażenie, że pieniądze się znajdują. Czasem wpadnie ekstra robótka, czasem dziadkowie podrzucą coś dla wnuka, teraz w związku z izolacją i pracą w domu odpadło trochę wydatków.
Zobaczymy, co będzie dalej.
Tak czy inaczej od pewnego czasu żyję mając w głowie kilka zdań z Biblii na temat codzienności. I odkąd ufam Słowu przestałam się zamartwiać jak to będzie i cieszę się tym, co jest.
„Nie martwcie się zatem i nie mówcie: co będziemy jedli? co będziemy pili? czym będziemy się przyodziewali? Bo o to wszystko poganie zabiegają. Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Starajcie się naprzód o królestwo i o Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane. Nie martwcie się więc o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie martwić się będzie. Dosyć ma dzień [każdy] swojej biedy.”
Mt 6, 31-34